Gdybyśmy nawet mieli tylko jedną szansę prawdopodobieństwa, to obowiązkiem naszym jest próbować szczęścia!... Miejmy nadzieję zatem!... i niech Bóg będzie z nami...
— Ach! panno Lucyno... panienko!... — wykrzyknął Motyl w zapale — szczęściem mi pani serce przepełnia!...
— Idź dziś wieczorem na bulwar do Saturnina — kończyła panna Verdier — i powiedz mu, że w dniu i godzinie, które niech sam oznaczy, pieniądze będą mu wręczone...
Motyl podskoczył z radości, jak klown cyrkowy, wykręcając się na pięcie, wybiegł z pokoju jak szalony.
Lucyna pozostawszy sama, pytała siebie, jakim sposobem zdoła pozyskać sumę sześciu tysięcy franków, które przed chwilą dać obiecała... Z początku myślała sprzedać kilka klejnotów jakie posiadała, ale obliczywszy istotną wartość tych przedmiotów, i po chwilce zastanowienia, przyszła do przekonania, że sprzedając je, dostałaby najwyżej pięćset lub sześćset franków...
Pozostał jej jeden tylko środek, a mianowicie: udać się do człowieka, którego uważała za swojego ojca.
Była przekonaną, że pan Verdier, pomimo swej chciwości, nie będzie mógł odmówić jej takiej pomocy, i w takiej wielkiej potrzebie... Wiemy jednak, że od kilku dni pan Verdier zamykał się uparcie w swoim pokoju, niechcąc widzieć nawet Lucyny, i trudno jej było dostać się do niego...
Wzięła arkusz papieru, pióro, i gorączkowo skreśliła następująco słowa:
Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/565
Ta strona została skorygowana.