ukazał się na progu, trzymając w jednej ręce lampę, a w drugiej bilet, który podniósł z podłogi i odczytywał.
Był on w tej chwili podobny do lunatyka, w stanie magnetycznego snu; jego wzrok bez wyrazu, błądził bezmyślnie, i nie spoczywał na niczem.
Przeszedł obok Lucyny, prawie jej dotknął nie widząc, i szedł w głąb korytarza, lecz młoda panienka zatrzymała go, szepcząc głosem słabym i drżącym:
— Mój ojcze!...
Jakób Lambert zadrżał cały i odwrócił się szybko.
— Ach! to ty! — rzekł tonem surowym.
— Tak, mój ojcze...
— Co tu robiłaś?...
— Czekałam na odpowiedź...
— Właśnie ci ją niosłem...
— Mój ojcze, czy zgadzasz się mnie wysłuchać?...
— Dobrze... możesz wejść, jestem gotów...
Wymawiając te słowa, puścił przed sobą Lucynę, a skoro przeszła próg, zamknął drzwi za nią i spuścił rygiel. Potem podszedł do dużego biurka, które zajmowało największą ścianę w pokoju, i na tem biurku postawił lampę obok otwartego pudełka z pistoletami, następnie usiadł, i przez kilka sekund siedział tak nieruchomy i milczący.
Lucyna patrzyła na niego ze zdziwieniem, i prawie ze strachem. Nie widziała go od czterech dni, a te cztery dni wystarczyły, aby się postarzał o kilka lat...
Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/567
Ta strona została skorygowana.