w więzieniu, i którego wszyscy złodzieje nazywają swoim przyjacielem.
Piotr Landry zmuszonym był przerwać na chwilę; wzruszenie przeszkadzało mu mówić. Po chwili, rozpoczął znowu, otarłszy drzącemi rękoma oczy łzami zroszone:
— Opuszczę Paryż... pójdę szukać pracy na prowincyi, w jakimś ciemnym zapadłym zakątku gdzie mnie nikt niepozna!.... gdzie krwawa plama mego życia nie pogoni za mną!... Ale przed oddaleniem się od was na zawsze, pozwólcie mi powiedzieć historyę zbrodni jaką popełniłem, będzie ona może nauką dla was i zobaczycie, że jeżeli byłem bardzo winnym, to byłem i bardzo nieszczęśliwym... a może wtedy będziecie mieli dla mnie więcej współczucia niż wzgardy.
Cieśla czekał odpowiedzi od tych do których się zwrócił.
Ani jeden kolega nie poruszył ustami.
Zapanowała cisza; cisza tak głęboka iż możnaby było usłyszeć brzęk skrzydeł przelatującej muchy.
— Mówcie, Piotrze Landry — rzekł pan Raymond — słuchamy... i zapewniam was, że ani jedno słowo z waszego opowiadania nie będzie stracone...