Godzina dziewiąta wybiła na wszystkich zegarach Paryża. Mężczyzna jakiś dorosły i kilkonastoletni wyrostek chodzili obok siebie krokiem wolnym tam i napowrót nieopodal od więzienia, w którem zamknięty był Piotr Landry.
Mężczyzną był Saturnin, chłopcem Motyl.
Latarnia gazowa rozpościerała gwiaździste swe światło na około tych dwu, przechadzających się ludzi, którzy wskutek tego, znajdowali się w pełnem świetle.
Żołnierz, z bronią na ramieniu chodził przed bramą więzienia.
Wtem Saturnin zatrzymał się, i podniósłszy głowę, spojrzał gniewnie na latarnię, której światło stokrotnie powiększało silne reflektory i mruknął:
— Diabelskie kopcidło!... Za chwilę będzie nam szelma, wściekle niewygodne, jak się z nami połączą przyjaciele nasi!...
— Razi was to światło? — spytał Motyl.
— Tak mnie razi, mój chłopcze, że nie możesz sobie tego nawet wyobrazić!...
— Kiedy tak, to ja na komendę, w dwóch tempach i trzech ruchach... zatkam ślepie potworowi, aby nam nie błyszczał!... Co dobrze!?... nie trudna rzecz!...
— Ty, Motylu?...
— Ja, w mojej własnej osobie.
Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/606
Ta strona została skorygowana.
XLVI.
Oczekiwanie.