Takie szczęście trwać długo nie mogło, i nie trwało też... W końcu drugiego roku skończyło się z mojej własnej winy niestety... z mojej własnej winy!
Żona moja została matką... Wydała na świat dziewczynkę, której daliśmy imię Dyoniza, a która jest dziś dla mnie przedmiotem takiego uwielbienia, jakiem otaczałem kiedyś jej matkę...
Od mego ślubu zerwałem absolutnie wszystkie stosuneczki z kolegami, u których od czasu do czasu bywałem, będąc kawalerem... Jak się tylko praca kończyła, wracałem do domu i za żadną cenę w świecie, niktby mnie nie zmusił do wyjścia... Ani jeden raz mi się nie przytrafiło być w szynku...
Po chrzcie Dyonizy, na drugi dzień, opuściłem robotę o godzinę wcześniej jak zwykle, i udałem się na ulicę Menilmontant, gdzieśmy mieszkali... Idąc, spotkałem dwóch z tych kolegów dawniejszych, których już nie widywałem więcej, dwóch dobrych chłopaków, niezbyt pracowitych, nie zbyt do roboty skorych, trochę zanadto lubiących poniedziałki, ale prawdziwych baranków pod względem łagodności.
Przywitali mnie bardzo serdecznie jak starego a dobrego przyjaciela, okazywali mi tyle poczciwego zajęcia, dopytywali co się ze mną działo od chwili kiedy ich zaniedbałem, a nakoniec spytali się, czy przypadkiem nie zbogaciłem się przez ten czas, gdyż jak mówili byłem tak rozpromieniony i wesoły...
Radość literalnie dusiła mnie, a już jak kogo szczęście rozpromienia to prawie niepodobna, żeby tego nie było zaraz znać na jego fizyognomii!...
Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/61
Ta strona została skorygowana.