imion, wyrżniętych widocznie ostrzem djamentu.
Obok kominka stał piecyk gliniany, a na nim kilka fajansowych talerzy, próżna butelka, dwa widelce, dwa noże, trzy wazki metalowe i mały zapas węgla drzewnego.
Otóż i wszystko.
Zajmijmy się teraz osobistościami.
Było ich dwie we wspomnionym pokoju, a nigdy kontrast bardziej uderzający nie zdarzył się jak w chwili obecnej.
Przed owem zwierciadłem, pokrytem jak gdyby mgłą wieczną, stał młody mężczyzna, zakładając krawat na szyję.
Mógł mieć około lat trzydziestu pięciu i widocznie — nie należał do zwykłych gości tych brudnych stron miasta.
Ciemno blond włosy, wijące się naturalnie, spadały mu na skronie i czoło, okalając rysy twarzy kształtne, regularne, nacechowane wyrazem wyższej dystynkcji.
Całe jego oblicze uderzało niezwykłą pięknością, lecz była to piękność przekwitła, zużyta. Ołowiana bladość cery, zmarszczki na czole i powiekach, sine kontury pod oczami, usta pobladłe, świadczyły o przebyciu wielkich zgryzot lub zbyt wesołem życiu.
W spojrzeniu tego mężczyzny przebija się ukryty niepokój wewnętrzny. Każda z jego źrenic błękitnych, świecąc ponurym blaskiem, zdawała się być jakby otworem głębokiej przepaści. Nieprzenikniona ciemność leżała widocznie na dnie duszy tego człowieka, rozświetlana jedynie blaskami niezdrowych namiętności i żądz, nienasyconych.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/10
Ta strona została przepisana.