Widocznie tu był ów punkt oparcia, którego odszukiwał Robert. Czy jednak pan d’Auberive żył jeszcze?
Robert począł zasięgać bliższych objaśnień. Wszystkie okazały się być zadawalniającemi. Bogacz, kaleka, żyjący w odosobnieniu, ów stary dowódca wandejski, chował gorące uwielbienie dla dawnych swych wspomnień. Zresztą nie zapomina się łatwo o towarzyszu młodości człowieku złączonym z sobą uczuciem szczerej przyjaźni, którego się widziało ginącego przy swoim boku od zabójczej kuli.
Przybyć do pana d’Auberive i zostać przezeń przyjętym, nie było rzeczą trudną dla noszącego nazwisko Loc-Earn, częste wszelako podejścia i zdrady, jakich starcy w ciągu swojego życia stają się ołiarami, podejrzliwymi ich czynią.
W jaki więc sposób zyskać od razu zaufanie tego człowieka? Jak nim zawładnąć, otoczyć go niewidzialną siecią, a tak zarzuconą zręcznie, aby najmniejszy cień powątpiewania nie naruszył jej równowagi?
Jakiegoż nieporównanie podstępnego użyć manewru, jakiego arcydzieła dyplomacji, ażeby kazać sobie wszystko ofiarować, udając pozór odmowy?
Robert począł przemyśliwać nad tem, pracował, a rezultatem tej pracy było odegranie przezeń znanej nam komedji.
Cel, do którego dążył Robert Loc-Earn, wkradając się w dom starca miljonera, naprzód był jasno przez tego awanturnika nakreślonym. Chodziło mu przede-