Starania około swej toalety, jakiemi zajętym był w tej chwili, całkiem go pochłaniały. Dziesiąty raz z rzędu zadzierzgał i rozwiązywał węzeł krawata. A gdy mu się to wreszcie udało, uśmiechnął się do swego własnego obrazu, odtworzonego w owem zakurzonem zwierciadle, przywdział tużurek, uwydatniający dobrze jego kształtną postać, wsunął do kieszeni mały rewolwer, kilka sztuk drobnej monety, rozrzuconej po nad kominkiem, włożył jasne perłowe rękawiczki, wdział nowy kapelusz, a zwróciwszy się do młodej kobiety, znajdującej się wraz z nim w pokoju, rzekł:
— Klotyldo, wychodzę.
Kobieta siedząca na łóżku, ze wspartemi na kolanach rękoma, ukryła twarz w dłoniach. Ciemny jedwabny penioar okrywał ją całkowicie. Widocznemi były tylko jej palce białe u rąk, jakby wykute z marmuru, i gęste sploty ciemnoblond włosów nad czołem. Podniosła głowę.
Uroczo piękna i młoda, przedstawiała obraz anioła, lecz anioła boleści. Oblicze jej było tak marmurowo białem, jak ręce. Pod zwierzchnią skórą zdawało się, iż krew nie krąży wcale. Powieki jedynie były zarumienionemi, jak gdyby od łez, które na rzęsach jej jeszcze drżały.
— Wychodzisz, szepnęła ku stojącemu opodal mężczyźnie. Ha! jest to codziennym twoim zwyczajem. Dziwnem byłoby zaiste, gdybyś pozostał tu ze mną.
— Mamże to uważać jako wymówkę z twej strony?
— Wymówkę? Czyliż ci kiedy je czynię? Rychłoż powrócisz? zapytała.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/11
Ta strona została przepisana.