Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/112

Ta strona została przepisana.

— Jutro, jak dzisiaj, jak wczoraj, nie nadarzy się już więcej taka sposobność pomówienia z tobą sam na sam!
— Ja ją wytworzę gdy będzie potrzeba; odrzekła panna d’Auberive. Lecz oddal się pan, odejdź natychmiast, ja chcę! żądam tego!
— Wypędzasz mnie więc! zawołał Loc-Earn z gestem rozpaczy. Ach! o ileż lepszem byłoby, o ile mniej okrutnem, gdym mój los oddał w twe ręce, gdym napisał: „Czy mam pozostać czy odjechać“ gdybyś była odpowiedziała: „Wyjeźdżaj.“ Byłbym cierpiał bezwątpienia, tak, o wiele więcej, mniej jednak, niż cierpię w tej chwili. Jeśli mnie pozostawiasz mojemu przeznaczeniu, nie wypędzaj mnie przynajmniej!
To mówiąc przyłożył rękę do oczu jak gdyby dla otarcia łzy, która wcale się nie ukazała.
— Mylnie pan sądzisz, nie mam zamiaru sprawiać ci przykrości, odpowiedziała Henryka, jeśli to czynię, czynię zmuszona koniecznością, wbrew może własnej chęci i woli. Wszak pan sam widzisz, że się lękam, drżę cała!
— Lękasz się, mnie? powtórzył Robert z oddźwiękiem goryczy. Wątpisz więc o moim dla ciebie szacunku, o mej uczciwości, honorze? Ach to cios ostatni, lecz za zbyt srogi! Wszystko więc pomiędzy nami skończone!... Zegnam panią, żegnam na zawsze! To mówiąc, złożył ukłon pannie d’Auberive i zwrócił się ku drzwiom.
— Dokąd pan idziesz? Co zamyślasz uczynić? pytała Henryka jak pół obłąkana z trwogi i zmięszania.
— Wszak pani wiesz dobrze...