Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/114

Ta strona została przepisana.

skiego zadowolenia, obejmując ją w objęcia i okrywając pocałunkami. Jesteś aniołem. Po raz drugi wracasz mi życie!

XIX.

Od owego wieczoru Henryka zmieniła się do niepoznania. Głęboki, niepokonany smutek opanował tę młodą nieszczęśliwą istotę. Przypominała sobie owe sceny miłosne, tak barwnie i żywo przedstawiane w odczytywanych przez nią nocami romansach, porównywała je z własnemi wspomnieniami, wywołującemi u niej obecnie wstręt i zniechęcenie do życia. Wszystkie jej młodociane złudzenia, jak liście z drzewa, wstrząsanego burzą, opadały, zaściełając grunt w około niej smutnemi zwiędłemi barwami.
Nazajutrz po owym wieczorze, w którym Loc-Earn przestąpił próg jej pokoju, Henryka, wszedłszy do ojcowskiego gabinetu, podała ojcu czoło do pocałunku drżąca, pobladła. Zdawało się jej, iż na tem czole starzec dopatrzy zbrukanie, i że w miejsce słów tkliwej pieszczoty, rzuci na występną córkę przekleństwo.
— Nie, dłużej nam tak żyć niepodobna, mówiła znalazłszy się sam na sam z Robertem. Błąd, jaki popełniłam, obciąża nas oboje. Dla mnie samej jest on zbyt wielkim ciężarem. Przygniata mnie ta atmosfera ukrywania, kłamstwa, i obłudy. Raz skończyć z tem trzeba!
— Skończyć, w jaki sposób? pytał obojętnie.
— Miej my odwagę rzucić się razem do kolan mojego ojca, i jeżeli nie wszystko mu wyznać, to powiedzieć przynajmniej że się kochamy. On jest dobrym.