W pałacowej remizie znajdowało się kilka starych karet, niegdyś okazałych, wszelako pan d’Auberive od lat dziesięciu nieopuszczając mieszkania nie trzymał do nich koni.
Większa część dnia upłynęła na przygotowaniach do podróży. O trzy kwadranse na czwartą wszedł Robert z oznajmieniem że powóz czeka przed bramą.
Henryka, siedząc przy ojcu, rzewnie płakała. Starzec pocieszał ją z cicha tkliwemi słowy, starając się wlać w nią odwagę, lecz widząc to, sam łzy ocierał.
— Zabieraj się moje dziecię... zabieraj. Jechać potrzeba... szeptał przerywanym głosem, gdybyś pozostała tu parę minut dłużej, i mnie zabrakłoby męztwa... jechać bym ci niepozwolił może.
— Pójdź pani... dodał Loc-Earn, pociąg nie czeka, opóźnić się możesz.
Henryka rzuciła się na szyję starca po raz ostatni, i wybiegła z pokoju, łkając rozpaczliwie. Wsiadłszy do powozu usiadła w głębi, obok niej Urszula. Robert zajął miejsce na przedniej ławeczce.
— Dokąd mam jechać? zapytał woźnica, pochylając się ku drzwiczkom.
— Na stację drogi żelaznej Orleańskiej, odrzekł Loc-Earn. Jedź szybko, dostaniesz dwadzieścia sous na piwo.
Wehikuł pomknął z miejsca, jednak starym szkapom niedodała szybkości w nogach obietnica napiwku, widocznie bieg zwalniały.
— Szczęściem mamy dość czasu, nie spóźnimy się, rzeki Robert patrząc na zegarek.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/129
Ta strona została przepisana.