— Pójdź pan... lecz zachowaj się cicho, jeżeli śpi budzić jej niemożna.
Tu idąc na palcach weszła w długi korytarz, a otworzywszy drzwi skinęła na Roberta. Resztka głowni dopalała się w kominku, nocna lampka, ukryta w głębi, słabo pokój oświetlała.
Na machoniowem łóżku pani Angot, w białych poduszkach spoczywała głowa Henryki. Bladą jej twarz, okalały zwoje rozpuszczonych jasno blond włosów. Oczy miała zamknięte. Obok łóżka w kołysce, spoczywało niemowlę. Wzrok Loc-Earn’a przechodził kolejno z matki na dziecię, w tem wzroku jednak nie można było dojrzeć najmniejszej iskry uczucia; widniało w nim zupełne zobojętnienie. Pani Angot, przeszedłszy pokój na palcach, zbliżyła się do łóżka i z lekka poprawiła kołdrę na uśpionej.
— Kto tam? zapytała Henryka, otwierając oczy. Robert przyszedł?
— Jestem, ukochana, rzekł zbliżając się do niej.
Uśmiech zawidniał na ustach chorej. Wskazała ręką na spoczywające w kołysce niemowlę.
— Ucałuj go, rzekła z cicha, patrz jak jest pięknym.
— Zachwycająco pięknym! żywy obraz matki, wołała z uniesieniem pani Angot. Wpatrywaliśmy się weń z podziwem przed chwilą oboje. No... ucałuj że pan tego cherubinka, lecz bardzo ostrożnie, aby go nie przebudzić.
Robert zaledwie dotknął ustami policzków dziecięcia.