— Podaj mi go... niech ja go również ucałuję, wołała podnosząc się Henryka.
Loc-Earn pochylił się nad kołyską chcąc unieść niemowlę, lecz pani Angot nie dozwoliła mu tego uczynić.
— Pozwól pan... wyrzekła, ja cię wyręczę. Mężczyźni nie umieją się obchodzić z temi drobnemi istotami. Trzeba posiadać zręczność, mieć delikatną rękę dla tych aniołków.
To mówiąc, podała dziecię Henryce.
Młoda matka pochwyciwszy niemowlę okrywała je pocałunkami.
— Ach! gdybym mogła go karmić!... wyszepnęła z westchnieniem.
— Tak... gdybyś pani mogła, odpowiedziała pani Angot, ponieważ jednak okoliczności prawdopodobnie nie dozwolą tego uczynić, w oczekiwaniu na mamkę, pokarmimy go smoczkiem. Ale... co do mamki, dodała, gdybyście państwo życzyli, mogłabym przedstawić bardzo odpowiednią ku temu kobietę.
— Mam już zamówioną, rzekł Robert, przypomniawszy sobie o propozycji Sariola.
— To dobrze... niechaj przybywa jak najprędzej, mówiła dalej kobieta. Naturalnego pokarmu żadne sztuczne żywienie zastąpić nie jest wstanie.
— Przybędzie jutro, a raczej dziś... ponieważ już świtać poczyna.
— Teraz zabieram dziecię, dla nakarmienia i odchodzę, poczęła pani Angot; zabierając się ku wyjściu, niechcę przeszkadzać państwu w rozmowie. Lecz proszę, dodała, zwracając się do Henryki, nie utrudzaj
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/137
Ta strona została przepisana.