tykał, i którego poznał od razu.
— Co u czarta sprowadza tu wicehrabiego de Grandlieu? pytał sam siebie. Ów surowy, poważny, dżentlemen, uchodzący za purytanina, miałżeby być zwykłym obłudnikiem? miałżeby i on mieć jakieś miłosne tajemnice, których rozwiązanie następuje w tym domu? Ależ to niepodobna. Starałby się wówczas lepiej ukrywać. Podobnych spraw nie odsłania się widocznie, bez obawy. Gubię się w myślach co on tu robi?
Armand de Grandlieu, jak wiemy, przybył, ażeby być obeecnym przy zgonie Klotyldy de Randal.
— Idź proszę, poszukać mi księdza, mówiła jak wiemy umierająca. Przyprowadź go z sobą. Pozostaw mnie z nim. A gdy odejdzie, wróć do mnie. Myśl o śmierci w osamotnieniu przeraża mnie! Pragnę ażebyś był przy mnie i zamknął mi powieki gdy moja dusza z ciała uleci!
Wicehrabia po blizko godzinę trwającej nieobecności wrócił, zawiadamiając Klotyldę, że ksiądz wkrótce przybędzie, a chwytając się ostatniej nitki nadziei, przyprowadził wraz z sobą jednego z najsławniejszych paryzkich lekarzy, pragnąc by zbadał chorą przed przyjściem sługi bożego.
Doktór spojrzał na słabą owem głęboko badawczem, magicznem prawie spojrzeniem, zdającem się przenikać do najtajniejszych głębin ludzkiego organizmu. Rzucił jej kilka zapytań, któremi ukończył badanie, gdy w progu ksiądz się ukazał.
— I cóż, zapytał pan de Grandlieu, gdy razem wyszli z pokoju.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/150
Ta strona została przepisana.