Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/153

Ta strona została przepisana.

osobistościami pan de Grandlieu wszedł do pokoju Klotyldy.
Pani de Randal, przerażająco blada, spoczywała na łóżku z oczyma, w stronę drzwi zwróconemi.
— Ach! to ty, Armandzie, szepnęła, przybywasz nareszcie! O! jakże długo trwała ta twoja nieobecność. Sądziłam, że cię już więcej nie zobaczę. A tak mało chwil do życia mi pozostaje!
Pan de Grandlieu, niechcąc wyjaśniać powodu swego opóźnienia, złożył pocałunek na wychudłej i zimnej ręce Klotyldy.
— Ksiądz odszedł już dawno, mówiła ze smutnym uśmiechem młoda męczennica. Wszystkie moje zgryzoty sumienia, moje łzy i boleści uniósł wraz z sobą! Moje błędy i winy wszystkie odpuścił i zgładził. Pogodziłam się z Bogiem. Jestem czystą, jak dziecię, z którego woda chrztu zmyła plamę pierworodną. „Niech ci Bóg przebaczy i błogosławi.“ Kapłan mi to powiedział. Mogę więc umrzeć spokojna.
— Dla czego nie żyć? rzekł przytłumionym głosem pan de Grandlieu.
— Usiłujesz wlać we mnie nadzieję, której sam nie posiadasz, Armandzie, wyszepnęła umierająca. Nie mówmy już o tem, lecz pomyślmy o mojem dziecku, o tej nieszczęśliwej sierocie, dla której będziesz ojcem, opiekunem. Zobacz ją Armandzie, dotąd jej jeszcze nie widziałeś, śpi tu obok ranie w kołysce.
Pan de Grandlieu, uchyliwszy delikatnie zasłonę nad kolebką, ucałował niemowlę.
— Zdaje się, że będzie piękną, mówiła dalej umie-