Od siedmiu miesięcy czując się bardzo słabą, a obecnie bardziej niż kiedy, położyła się, licząc godziny uderzające na poblizkim wieżowym zegarze.
— Gontran, mówiła, może dotrzyma obietnicy, może wróci wcześniej niż zwykle, i nasłuchiwała pilnie najmniejszego szelestu na wschodach.
Czas mijał. Po północy znużenie nią zawładnęło, usnęła, a we śnie same złe i przykre pojawiały się jej marzenia. Skoro się przebudziła, już dniało. Jak ubiegłego wieczoru ujrzała się samą. Jej mąż nie powrócił wcale.
Podniosła się i zbliżyła się ku oknu. Dzień był smutny i ciemny; drobny deszcz spadając bez przerwy, zamienił ów bulwar w jedną kałużę błota. Obok deszczu powietrze się oziębiło, biedna kobieta drżała w tej wilgotnej. lodowato zimnej atmosferze, w tym źle opatrzonym pokoju.
Zapiawszy fałdy swego penioaru, usiadła na łóżku wyczekując.
— Przybędzie lada oliwiła, mówiła, wszak niepodobna, aby zapomniał, że te kilka groszy, jakie zostawił mi wczoraj, nie mogły wystarczyć na śniadanie.
Ranek zwolna upływał. Do cierpień wyczekiwania i zimna łączył się trapiący ją głód obecnie.
Nadeszło południe. Ciężkie kroki na wschodach słyszeć się dały i ucichły nagle przede drzwiami pokoju numerem czwartym oznaczonego. Zapukano silnie.
— Kto tam? pytała Klotylda z obawą, zdawało się jej albowiem, że posłaniec przynosi jej wiadomość o nieszczęściu, jakie spotkało Gontrana.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/16
Ta strona została przepisana.