Nazajutrz, około dziewiątej rano, gdy Loc-Earn zasypiał głęboko, snem jakoby człowieka z najczystszem sumieniem, Józef, stary kamerdyner pana d’Auberive, wszedł do jego sypialni, a zbliżywszy się do łóżka:
— Racz pan wybaczyć, panie hrabio, rzekł z cicha, iż ośmielam się sen mu przerywać.
— Co się stało? zapytał Robert, otwierając oczy. Mam nadzieję, iż nie przynosisz mi złej wiadomości o zdrowiu pana d’Auberive?
— Nie! dzięki niebu, odparł służący. Czuję, że wykraczam przeciw obowiązkom, dodał, lecz niepodobna mi było postąpić inaczej. Jakaś nieznana osobistość pragnie widzieć się z panem hrabią. Odmawiałem, prosiłem by się oddalił, nalega, nie chce odejść, upewniając iż przychodzi w nader ważnym i pilnym interesie.
— Jakże wygląda ów przybywający?
— Jest to dość młody mężczyzna, przyzwoicie ubrany, ale rzecz dziwna, nie miał przy sobie wizytowej karty. Tłómaczył się, że zapomniał wziąć z sobą pugilaresu, w zamian czego nakreślił nazwisko na kawałku papieru.
Loc-Earn, wyczytawszy na podanej sobie kartce trzy wyrazy „Baron de Sariol,“ zaledwie powściągnął gniew i oburzenie.
— Ach! to pan baron de Sariol, zawołał hamując się siłą woli, przybywa on z prowincji. Znam doskonale jego rodzinę. Dobrze Józefie, żeś mnie obudził. Pragnę się z nim widzieć, przyprowadź go natychmiast.
Kamerdyner zaraz wyszedł, a ów nikczemnik ubierał się spiesznie, z zasępionem czołem, nachmurzo-
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/163
Ta strona została przepisana.
XXVII.