podaj mi rękę, mój dobry towarzyszu i nie miej do mnie urazy.
— Do czarta! nie gniewam się wcale, rzekł Sariol, ściskając dłoń, sobie podaną. Nie zwykłem chować urazy. Wracam ci cały szacunek, lecz przedewszystkiem, sporządźmy ów akt i podpiszmy go. Zajmie to najwyżej pięć minut czasu. Przyniosłem z sobą papier stemplowy, bierz pióro i kończmy.
— Jutro to załatwimy.
— Dla czego nie teraz?
— Ponieważ, chcąc wynagrodzić me niegościnne dzisiejsze przyjęcie, zapraszam cię jutro na obiad.
— Ach! jakaż myśl genialna! zawołał z uniesieniem Sariol.
— Będzie uczta wspaniała, mówił dalej Robert, a na deser pomiędzy owocami, każę podać co tylko sam zechcesz.
— Brawo! wracam ci moje braterskie przywiązanie. Rozporządzaj mną jak ci się tylko podoba! A gdzież obiadować będziemy?
— Na Polach Elizejskich, w dobrze mi znanym zakładzie, gdzie z pewnością będziesz się stołował, zostawszy panem piętnastu tysięcy liwrów renty. A piwnica! ach! gdybyś wiedział, Sariolu, jak tam zaopatrzona piwnica!
— Gdzież się spotkamy?
— Czekaj na mnie o szóstej pod arkadami przy ulicy Rivoli, w pobliżu Ministerjum finansów. Zabiorę cię do powozu.
— Ułożone więc?
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/167
Ta strona została przepisana.