— Do pioruna! zawołał głos chrypliwy, to ja Vignot, właściciel, otwórz pani!
Klotylda odsunęła zasówkę, przybyły wszedł.
Vignot był mężczyzną niskiego wzrostu, tak szerokim, jak długim. Jego okrągła twarz z przypłaszczonym nosem, nacechowana była podłością.
Wszedłszy do pokoju, przyłożył rękę do swej wełnianej, niegdyś czerwonej czapeczki i padł na krzesło, jakie omal nie złamało się pod nim.
— No! moja mateczko, rzekł poufale, przychodzę po należytość.
— Jutro pan ję odbierzesz, odpowiedziała z cicha Klotylda, mój mąż kazał mi o tem panu powiedzieć.
— Mąż pani, powtórzył śmiejąc się Vignot; gdybym tak zażądał aktu waszego małżeństwa, narobiłbym wam kłopotu, nieprawdaż?
— Panie! zawołała młoda kobieta kraśniejąc z gniewu i oburzenia, pan mi ubliżasz!
— No... no! bez tych wybuchów, zawołał Vignot śmiejąc się głośno. Co mnie to zresztą obchodzi? Przychodzę po moje pieniądze i rzecz skończona. Wynająłem wam mieszkanie nie żądając papierów, ponieważ za miesiąc z góry zapłacony zostałem. Zapisałem w mej książce: „Pani i pani Gontran, z własnych funduszów.“ I wszystko szło dobrze dopóki płaciliście. Obecnie rzecz się ma inaczej. Tradować was nie chcę, nie leży to w moim charakterze. Wszelako zadłużyliście mi się za dwa tygodnie i trzy dni, mam prasę żądać zapłaty, potrzebuję jej, wymagam.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/17
Ta strona została przepisana.