kały swemi drobnemi ząbkami, a następnie, zasmakowawszy w nich, chciwie pochłaniały, między innemi ślimaki burgundzkie, masłem oblewane.
Przysmaki te, spotykane dziś we wszystkich pierwszorzędnych restauracjach, były w roku 1850 jedyną specjalnością właściciela zakładu pod „Koszem kwiatów,“ gdzie Robert przyprowadził na obiad Sariola.
Przyjechali obadwaj o siódmej godzinie. Noc już od dawna zapadła, lecz „Wzgórze,“ oświetlone mnóstwem różnokolorowych latarń, przedstawiało widok, bardziej ponętny, niż wśród dnia białego. Orkiestra w sali balowej grała kadryle i djabelsko szybkie galopady;: tętniły w ruch puszczone karuzele; muzykanci markiza d’Argent-Court dęli w klarynety, trąbki i całą siłą, uderzali w cymbały i waltornie.
Cały ów ogłuszający hałas i wszystkie te światła, nie miały zniknąć aż przed północą.
Robert wraz z towarzyszem wszedł na pierwsze piętro restauracji, poczem umieścili się w gabinecie, z którego okno wychodziło na cyrk kuglarza.
— Na honor! zawołał Sariol, wesoło tu i gwarno jak na jarmarku. Podoba mi się to miejsce! Miałeś słuszność, panie hrabio, żeś je dla nas obrał. Będę tu częstym gościem, skoro zostanę kapitalistą.
— Pozwolisz mi obiad zadysponować? pytał Loc-Earn.
— Dysponuj, masz wszelkie prawo do tego, ponieważ ty płacisz, zresztą ja nie znam się na tem, objadłbym się wędliną i kotletami. Proszę więc, każ podać potrawy, jakich dotąd jeszcze nie jadłem, a nadewszystko wyborowe wina.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/170
Ta strona została przepisana.