Robert, pijąc sam nader umiarkowanie, napełniał wciąż szklanki winem towarzyszowi. Sariol wchłaniał je w siebie jak gąbka, a mimo to, skutek działania na mózg napoju dostrzedz się nie dawał, zwolna jednakże słabe oznaki pijaństwa okazywać się poczęły Z ciężkością wymawiał wyrazy, z drżącej ręki upuścił i stłukł dwie szklanki, mimo to umysł jego trzymał się jeszcze w równowadze i chociaż z trudnością wygłaszał zdania, wiedział dobrze wszelako, co mówił.
— Ależ to nie jest człowiek lecz beczka bezdenna, pomyślał Loc-Earn. Szczęściem Saint-Peray, dokończy dzieła nareszcie.
Dwie butelki napoju bursztynowej barwy, należące do najwyższej marki szampana, wniesiono zanurzone w lodzie.
— Pokosztujmy, wybełkotał Sariol, podając kieliszek. Gorąco mi, a to zimne sprawi mi chłód przyjemny. Nalej, mój przyjacielu, nalej mój bracie!
Robert napełnił kieliszek, Sariol wypił. Twarz jego rozjaśniła się.
— A! jakie to dobre, zawołał. Nalej mi jeszcze, lej bez przestanku. Nie masz pojęcia, jak mnie udręcza pragnienie!
Trzy kieliszki wypróżnił jedne po drugich.
— Otóż pijany nareszcie, pomyślał Robert.
Był nim w rzeczy samej, lecz bardzo nie wiele, czego dowodem iż odpiąwszy guziki swego granatowego tużurka wyjął z kieszeni arkusz stemplowego papieru i położył go przed sobą.
— No, chwila nadeszła, piszmy, zawołał.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/173
Ta strona została przepisana.