podniosła się mówiąc głośno:
— O! tak... odwaga, jakiej mi brakowało, nie opuści mnie teraz. Pójdę... nie zwlekając.
Wybrawszy w pośród ubogiej swej garderoby starą suknię czarną jedwabną, przywdziała ją. Włożyła na głowę ciemny kapelusz, zapuściła na twarz woalkę, a wyszedłszy na ulicę, skierowała się w stronę bulwaru Batignolles.
Dostrzegłszy ją Vignot, podbiegł ku niej.
— Może pani co wynosisz? zawołał groźnie.
— Przeszukaj mi pan kieszenie, jeżeli przekonać się pragniesz, odpowiedziała.
Właściciel pokojów umeblowanych cofnął się przed spełnieniem podobnej brutalności, a młoda kobieta zwolna się oddaliła.
Klotylda miała znaczną przestrzeń drogi do przebycia, daleką nawet dla wprawnego piechura, choćby się ten znajdował w najbardziej normalnych warunkach.
Potrzeba jej było przejść prawie cały Paryż, aby dosięgnąć celu podróży. Obok tego była osłabioną obecnem swem cierpieniem, w jakiem się znajdowała, wyczerpaną zgryzotami, niedostatecznem pożywieniem, którego, jak wiemy, od rana jej brakowało.
Krzepiąc odwagą słabnące swe siły, przebywała chwiejnym krokiem ulice wiodące ku środkowi miasta. W miarę zbliżania ku głównym częściom Paryża, uczuwała dziwny zamęt w głowie.
Ruch bezustanny, snujące się tłumy, turkot powozów, szmer pomięszanych głosów, ów chaos, od któ-