nego przysionka, wyłożonego wykwintnem obiciem i zadzwonił.
Z za uniesionej portjery wychylił się kamerdyner całkiem czarno ubrany, spoglądając pytająco na swego kolegę.
— Panie Józefie, rzekł, czyniąc znaczący gest ramionami, chciej rozmówić się z panią.
Pan Józef, rzuciwszy okiem badawczem na ubiór Klotyldy, zrozumiał znak dany przez towarzysza.
— Nie wiem, czyli pan markiz jest w domu, odpowiedział.
— Proszę pójść przekonać się o tem.
— Może pani hrabina raczy mi dać swą wizytową kartę?
— Nie mam karty, wystarczy wymienienie mego nazwiska.
— Nie ma wizytowego biletu i widocznie więc to jest jakaś intrygantka, zakonkludował kamerdyner i wskazawszy przybyłej fotel, wyszedł z przysionka.
Lokaj odszedł zarówno do odźwiernego.
Młoda kobieta, złamana znużeniem, padła raczej niźli usiadła na wskazane sobie krzesło, i z głową pochyloną, silnie bijącem sercem, oczekiwała.
Ukazał się nareszcie pan Józef, z szyderczym, pełnym zuchwalstwa uśmiechem.
— I cóż? zapytała z niepokojem.
— Ha! cóż! powtórzył kamerdyner, pan markiz de Maucombe nie ma honoru znać żadnej pani hrabiny de Randal.
— Jakto... on to powiedział? wyszepnęła Klotylda
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/22
Ta strona została przepisana.