Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/23

Ta strona została przepisana.

przyciskając serce, żywo bijące, obiema rękami.
— Tak... to jego własne słowa. Nie zmieniłem ani jednego wyrazu.
Klotylda podniosła się. Rumieniec oburzenia wystąpił na jej policzki.
— Idź, rzekła, powiedz mojemu ojcu, że jego córka od dwudziestu czterech godzin nic nic jadła!
Kamerdyner zadrżał, nie mogąc wierzyć temu, ce słyszał i przestraszony wybiegł z korytarza.
W pobliżu przybyłej, znajdowała się czarna marmurowa statua przedstawiająca negra w naturalnej wielkości, utrzymującego świecznik nad głową o czterech lichtarzach, w których światło co wieczór zapalano.
Klotylda wsparła się o tę statuę, czuła albowiem, iż gdyby usiadła na krześle, podnieść się zeń nie byłaby w stanie.
Kilka minut tak upłynęło. Uniosła się portjera i pan Józef ukazał się w przysionku.
Biedna kobieta nie miała odwagi rzucić mu zapytania, w milczeniu przeto patrzyła na tego człowieka mającego jej wygłosić wyrok śmierci, lub życia.
— Pan markiz, wyrzekł służący, kazał powiedzieć, że nie ma córki, prosi jednakże, ażeby pani hrabina zechciała od niego to przyjąć.
Tu podał przybyłej kilka zawiniętych w papier luidorów.
Klotylda silnym ruchem dumnie odepchnęła wyciągniętą rękę ku sobie. Złoto upadło, rozsypując się z głośnym brzękiem po marmurowej posadzce.
Pan Józef osłupiały oczom swym nie wierzył. Po