raz pierwszy w życiu widział odepchnięte z pogardą, tak piękne sztuki monety.
Zapuściwszy szybko na twarz woalkę i nie przemówiwszy słowa, pani de Randal wyszła z przysionka, a przebywszy dziedziniec, furtką, wydostała się na bulwar Inwalidów.
Deszcz zaczął padać na nowo, gęsta mgła wisząca po nad Paryżem. w wodę się zamieniła. Noc całkiem prawie zapadła.
Potrzeba było powtórnie nieszczęśliwej kobiecie przebyć tę wielką odległość, dzielącą ją od Batignolles a do jej przebycia nie miała już w sercu owej nadziei, jaka ją z rana podtrzymywała.
Nie chcemy prowadzić czytelnika za ową męczennicą w jej śmiertelnym pochodzie przez tę Kalwarję, przez którą się wlokła chwiejna, upadająca, podnosząca się by upaść znowu. Jak często zdawało się że śmierć znajdzie w takim upadku, że nie powstanie już więcej.
Inaczej jednak się stało! Przybyła wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, lecz można powiedzieć, zaledwie w pół żywa.
Była godzina dziesiąta wieczorem, gdy zawlókłszy się przez czarne wschody, weszła do ciemnej lodowatej swej izby.
— Gontranie! zawołała rzężącym głosem, ratuj Gontranie, umieram.
Żaden głos nie odpowiedział, pokój był pustym zupełnie.
— Opuścił mnie, opuścił, wyszepnęła, umrę w osamotnieniu.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/24
Ta strona została przepisana.