Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/25

Ta strona została przepisana.

W owej chwili, znalazłszy się wypadkiem w pobliżu łóżka, upadła na posłanie. Padając uderzyła głową o poręcz... zemdlała.
Czas mijał. Zegar kościelny wydzwonił drugą nad ranem. Wśród ciszy nocnej kroki na wschodach słyszeć się dały.
Ktoś wszedł do pokoju i zamknął drzwi na klucz.
Pani de Randal wyrwana owym hałasem z omdlenia:
— Kto tam? zapytała.
— Ja, Gontran, głos odrzekł; milcz!.. na imię nieba!

IV.

Pomimo owej pośby, a raczej rozkazu, Klotylda otworzyła usta, pragnąc przemówić.
— Milcz! powtórzył groźnie Gontran, milcz!
Młoda kobieta była posłuszną i przez kilka minut w śród głębokiej ciszy, słychać było jedynie przyśpieszony, jak gdyby niepokojem, szybki oddech Gontrana.
Nagle, szmer jakiś powstał w niższej części domu, który następnie zmienił się w hałas. Słychać było pomieszane głosy i przyśpieszone kroki idących, jakie się wyraźnie zbliżały. Przebiegłszy wschody, dochodzili z korytarza przyległego do umeblowanych pokojów. Na wprost czwartego numeru kroki się zatrzymały, głosy zamilkły.
Jednocześnie dały się słyszeć uderzenia we drzwi kolbami, a po nich groźne wyrazy:
— Otworzyć!... w imieniu prawa!
Gontran nie ruszył się z miejsca.
Klotylda, zerwawszy się na łóżku usiłowała objąć