oddawna, pragnąc przytrzymać. Umarł... szkoda, w tak młodym wieku.
Od chwili rozwiązania tego strasznego dramatu, spełnionego w ciągu kilku minut, Klotylda oniemiała z przerażenia i trwogi, zdawała się nic nie słyszeć, nie rozumieć, nie widzieć. Ostatnie słowa agenta rozbudziły w niej poznanie rzeczywistości.
— Umarł, powtarzała bezwiednie, podobna do uśpionej we śnie magnetycznym. Umarł... ale kto umarł?
I przesunęła obiema rękami po czole, odegnać pragnąc obłąkanie, rozsypując swe bujne blond włosy, które okryły jej ramiona, jak gdyby płaszczem złocistym. Po chwili zerwała się z posłania i padłszy na kolana obok trupa, podniosła mu głowę:
— Tak, prawda, on umarł! Gontran umarł!... szeptała. Boże... mój Boże, w czem on przewinił, ażeby tak umrzeć?
A ucałowawszy czoło tego, przez którego tyle cierpiała wybuchnęła łkaniem.
— Kto jest ta kobieta? pytał komisarz.
— Żona zabitego, rzekł Vignot.
— Pani jesteś hrabiną de Randal? pytał łagodnie pierwszy, zwracając się ku Klotyldzie.
— Tak, odpowiedziała przygasłym głosem.
— Córką markiza de Maucombe?
— Tak, panie.
— Sami hrabiowie i markizy, wyszepnął Vignot. Do czarta! miałem lokatorów z wielkiego świata!
— Chciej pani wierzyć, zaczął komisarz, zwracając się ku nieszczęśliwej, że gotów jestem uczynić wszystko
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/27
Ta strona została przepisana.