łych oczach, niezmiernie ruchliwych, przebijała chytrość i chciwość.
Złożywszy ukłon obecnym, podbiegła do łóżka chorej, starając się przemawiać do niej najtkliwszemi słowy, poczem zwróciła się do komisarza.
— Trzeba przenieść słabą, wyrzekła, do mego mieszkania, wraz z pościelą. Ci panowie, dodała, wskazując na obecnych agentów, dopomogą nam. Mam przyzwoite pomieszczenie w moim zakładzie, najtroskliwszem otoczę ją staraniem.
— Dobrze, odparł komisarz. Fundusz na koszta jakie dla pani przypadną, będę się starał otrzymać z Towarzystwa publicznej opieki nad biednemi matkami, a gdyby ztamtąd nic się osiągnąć nie dało, sam je zaspokoję.
Za kilka chwil Klotylda de Randal znajdowała się w mieszkaniu pani Angot.
Komisarz z agentami opuścił bulwar Batignolles.
W ubogim pokoiku, wyklejonym spłowiałem obiciem, słabo oświetlonym brzaskiem wschodzącego poranku, gdzie całe umeblowanie stanowił stolik i parę krzeseł drewnianych, leżała na łóżku blada, z przymkniętemi powiekami, córka markiza de Maucombe.
Obok stała kołyska, w której spoczywało niemowlę.
— Śliczna dziewczynka !mówiła pani Angot pochylając się ku dziecięciu.
— Ach! gdyby była lepiej umarła! wyszepnęła chora, cichym, złamanym głosem.