— Zajmę się teraz wysłaniem listu, mówiła pani Angot, następnie przygotuję dla maleńkiej śniadanie z koziego mleka, lecz przedtem ucałuj ją pani.
Tu, pochyliwszy się po nad łóżkiem umierającej, przytuliła do jej ust niemowlę.
— Ach! biedna droga istoto, której pierś moja karmić nie może! szeptała pani Randal, której rozwijania się me oczy nie będą widziały. Och! nie tutaj to powinnaś się była urodzić, nie tu powinna umierać twa matka!
Pani Angot wyszła z dziecięciem nakazując chorej spoczynek.
Klotylda opuściła na poduszki głowę, okrytą zwojami zł i złocistych włosów, przymknęła powieki; zdawało się, że śpi i być może drzemała w rzeczy samej, lecz grube łzy, płynące z pod powiek zamkniętych po wychudłej twarzy, świadczyły, że ów sen musiał być bardzo bolesnym.
Dwie godziny tak upłynęły.
Pani Angot uchyliła ostrożnie drzwi do pokoju chorej.
Hrabina przebudziła się.
— I cóż? zapytała.
— Posłaniec wrócił w oka mgnieniu. Pan wicehrabia był w domu. Posłaniec oddał list kamerdynerowi.
— Ależ odpowiedź, odpowiedź, szeptała chora.
— Piśmiennej posłaniec nie otrzymał, lecz to nic nie znaczy. Kamerdyner powiedział mu, że pan wicehrabia natychmiast tutaj przybędzie.
— Dzięki niebu! westchnęła z ulgą Klotylda.
I po raz pierwszy od wielu dni, wielu miesięcy.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/33
Ta strona została przepisana.