— Jest to złe prawo, świętokradzkie prawo, czyniące z dziecka zbuntowanego przestępcę przeciw własnemu ojcu! wykrzyknął pan de Maucombe.
— Nie! jest to prawo sprawiedliwe, dobroczynne prawo! wołała z roznamiętnieniem Klotylda. Nie pozwala ono bowiem ojcu druzgotać przyszłości i szczęścia dziecka. Tego prawa użyję, w potrzebie!
— Ty togo nie uczynisz, Klotyldo!
— Uczynię, jeśli mnie zmusisz do tego, mój ojcze! Do ostatecznego środka ocieknę się z boleścią, ale spokojnem sumieniem, zmuszona, koniecznością, ponieważ zamknąłeś przedemną wszelkie inne drogi! Ojcze, ja ci nie grożę, ale błagam ciebie, wołała. Klękam u nóg twoich. Kocham hrabiego de Randal, kocham od lat tylu, kocham go nad życie. Źle go znasz, uprzedziłeś się niekorzystnie... Spotwarzono go! Jest to człowiek prawy, honorowy, godny ciebie! Bez niego nie ma dla mnie szczęścia na ziemi! Nie bądź okrutnym, zezwól na nasze małżeństwo, nazwij go swym synem!
— Nigdy!
— Ojcze, daj się ubłagać!..
— Nigdy! powtórzył starzec.
— Ach! jakże jesteś zaciętym!.. Gdyby prawo nie przyszło mi z pomocą, w tym razie, cóżby mi pozostało?
— Odwołaj się więc do tego prawa, jeżeli będziesz miała odwag!
— Muszę go znaleźć. Czekałam bez skargi, wszak wiesz. Mamże czekać jeszcze? Gdybyś mi zrobił nadzieję, jakikolwiekbądź promyk nadziei, czekałabym dalej. Ale na moje błagania odpowiadasz: „Nigdy!“
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/44
Ta strona została przepisana.