de Randal, wychodzącego z pokoju na bulwar Batignolles, do którego miał wrócić dla odebrania sobie życia, służąca pani Angot weszła do niej z zawiadomieniem, iż „ktoś“ widzieć się z nią pragnie.
— Co to znaczy „ktoś!“ zawołała niecierpliwie pierwsza. Nie możesz się jaśniej wyrażać? Jestże to mężczyzna czy kobieta?
— Mężczyzna.
— Człowiek ubogi, czy pan?
— Pan, i nawet bardzo piękny, wspaniale ubrany.
— Trzeba było mi to odrazo powiedzieć. Proś tego pięknego pana do salonu i powiedz, że za chwilę przybędę.
Ów salon pani Angot, był to zwykły pokój bez obicia, zapełniony meblami, poskupowanemi w składach starzyzny. Na środku stał stół okrągły, nakryty ciemno zieloną serwetą. Przy oknach białe muślinowe firanki. Nad kominkiem zegar pod kloszem, dwa wazoniki ze sztucznemi kwiatami i dwa lichtarze posrebrzane z rożowemi świecami. Parę obrazków na ścianie dopełniało całości.
Pani Angot poprawiwszy przed zwierciadłem ubranie, pospieszyła na spotkanie owego „pięknego pan,“ oczekującego w salonie.
Przybyły zasługiwał niezaprzeczenie na ową nazwę nadaną sobie uprzejmie przez służącą pani Angot.
Był to mężczyzna wysokiego wzrostu, kształtnej postaci, elegancki i dystyngowany. Miał lat około trzydziestu pięciu, śniada jednak cera jego twarzy, czarne