włosy i broda, znacznie go starszym czyniły. Duże ciemno błękitne oczy i orli nos, nadawały jego obliczu wyraz dumnej wyniosłości. Z pod ważkich ust, na których bezustannie błąkał się sarkastyczny uśmiech, widniały dwa rzędy zębów olśniewającej białości. Całość jego ubrania odznaczała się dobrym gustem i skromnością.
Oczekując w salonie, mierzył pogardliwym wzrokiem umeblowanie, jakiem właścicielka tyle się pyszniła.
Pani Angot ukazała się nareszcie, a oceniwszy za pierwszym rzutem oka wyższe stanowisko znajdującej się przed sobą osobistości, złożyła ukłon głęboki, na który obecny grzecznem, lubo mniej kornem, odpowiedział powitaniem.
— Czy mam przyjemność mówić z panią Angot? zapytał.
— Tak, panie... z wychowanicą fakultetu medycznego w Paryżu, znaną zaszczytnie z licznej klienteli.
— Pewna, dobrze mi znana osoba, zaleciła mi panią.
— Wdzięczną jej jestem nieskończenie, odpowiedziała. Czy nie mogłabym wiedzieć nazwiska pomienionej osoby?
— Wybaczy pani, pragnie ona pozostać nieznaną.
— Nie nalegam, szanuję bezimienność, jaką moje klientki otaczać się lubią. Milczenie stało się u mnie prawem; jest ono zresztą mym obowiązkiem, którego dotąd nie przekroczyłam. Dyskrecja przedewszystkiem
— Powiadomiono mnie też o tej dobrej stronie pani charakteru, i dla tego to przybyłem, rzekł nieznajomy.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/49
Ta strona została przepisana.