— Będę się starała zadość uczynić położonemu we mnie zaufaniu.
— Liczę na to. Pani przyjmujesz pensjonarki? zapytał po chwilli.
— Tak, panie. Otaczam je najtroskliwszą opieką, i nie nadużyję wyrażenia mówiąc: prawdziwie macierzyńskiem staraniem.
— Masz pani przyzwoite pokoje?
— Bardziej, niż przyzwoite. Eleganckie, wygodne, mogące konkurować z pierwszorzędnemi tego rodzaju zakładami w Paryżu.
— Radbym je zobaczyć?
— Proszę, chciej pan pójść ze mną.
Tu pani Angot z durną wprowadziła przybyłego do gabinetu, podobnego temu, który powyżej opisaliśmy, i z rozjaśnionem obliczem oczekiwała na pochwały.
— Ach! jakże to nędzne! zawołał.
— Widocznie pan jesteś zbyt wymagającym, szepnęła, z niechęcią zaciskając usta.
— Bynajmniej. Dla mnie poprzestałbym na tem. Osoba jednak, którą chcę pani powierzyć, nawykła do zbytku i wygody, uważaćby mogła za nieodpowiednie dla siebie podobne schronienie. A gdy zamierzam sowicie panią wynagrodzić, mam prawo, jak się zdaje, być wymagającym.
Na wyrazy, „sowicie wynagrodzić“, oczy kobiety chciwością zabłysły.
— Ach! zawołała, poznaję z kim mam do czynienia. Ażeby przyjąć proponowaną mi klientkę, do wszelkich ofiar jestem gotową. Oddam nawet swój własny pokój
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/50
Ta strona została przepisana.