chowności i kilka takichże kobiet, pijąc, grali w karty i w domino, cicho, bez hałasu.
Elegancki ubiór Roberta, zwróciwszy uwagę obecnych, wzbudził w nich podejrzenie. Owi pijacy i gracze, nędznie odziani, uważali go w pierwszej chwili jako nie należącego do ich sfery, a może nawet jako przebranego agenta; spostrzegłszy jednak że przybył w towarzystwie zwykłego tu gościa, nie zajmowali już się nimi wcale.
— Co podać panom? pytała właścicielka zakładu, witając Sariola uściśnieniem ręki.
— Potrzebuję porozmawiać z tym panem, odrzekł, proszę o oddzielny gabinet.
— Dobrze, a obok tego?
— Podaj nam pani białego i czerwonego wina, likierów, talerz wędliny, chleba, biszkoptów, sałatę, cygara wyborowych gatunków, jabłka i śliwki. Ten pan, dodał wskazując na Roberta, ma kieszeń dobrze zaopatrzoną; on płaci.
W dwie minuty później obaj przybyli siedzieli naprzeciw siebie w izbie, nazwanej szumnie gabinetem, do której światło dochodziło z sali przez wybite w ścianie oszklone okienko. Wystarczało spuścić na to okienko wyścielaną płócienną zasłonę, aby zostać szczelnie zamkniętym.
Kopcąca świeca oświetlała stół drewniany, zastawiony potrawami, dysponowanemi przez Sariola, za które Robert miał płacić.
Sariol, którego dotąd jeszcze nie znamy, był wysokim, tęgim, około trzydziestoletnim mężczyzną, dość
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/67
Ta strona została przepisana.