tryskający mu z oczu, oznajmił wrącą w nim burzę.
— A gdybym odmówił napisania takiego aktu? zapytał nagle drżącym z gniewu głosem.
— Nie odmówisz, nie, odpowiedział Sariol z ironicznym uśmiechem.
— Lecz cóżbyś wtedy uczynił?
— Na co zapytywać, skoro odpowiedź znasz dobrze. Wystarczyłoby jedno słowo z mej strony dla zburzenia wszystkich twych planów.
— Nie wierzonoby tobie!
— Spróbujmy!
— Łotrze, nikczemniku! wyszepnął Robert.
— Pfe! jakież prostacze wyrazy, zawołał Sariol, śmiejąc się głośno. Co to pomoże, na co je rzucać daremnie? Bądź lepiej uprzejmym i uczyń tę drobnostkę której żądam, skoro nie możesz w inny sposób wywikłać się z tego.
— A! pochwyciłeś mnie więc i trzymasz?
— Jak ptaka w klatce, nieprawdaż? Z tą różnicą, że ptaki śpiewają same z siebie, gdy przyjdzie im chęć do tego, a ja znaglam ciebie i śpiewać ci każę. Przyznaj, czyliż źle mówię?
Robert siedział w milczeniu.
— Zrobisz czego żądam wszak prawda?
— Muszę, znaglony koniecznością!
— Brawo! porozumienie zwykle następuje — między uczciwymi ludźmi. Pogodzić się, jak to przyjemne! A jeszcze przyjemniejsze mieć piętnaście tysiączków franków renty! Uszczęśliwisz swojego przyjaciela, możesz się tem pochlubić. No, a teraz uściśnienie ręki.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/75
Ta strona została przepisana.