— Nie bez przyczyny pan mi to mówisz, rzekł po krótkiej chwili. Nie żartowałbyś ze mnie, ukazując mi jakąś złudną nadzieję. Znaszże pan jaki uczciwy sposób zarobienia w Paryżu tyle, ile potrzeba, ażeby żyć, a nie męczyć się w niedostatku?
— Znam taki sposób.
— Jakiż to? Przedstawiony przez pana synowi hrabiego de Loc-Earn, godzien być musi przyjęcia.
— Jest nim, upewniam, odrzekł pan d’Auberive, zmieszany nieco w miarę zbliżania się rozstrzygającej chwili. Przyjmując mą propozycję, dokonasz pięknego, szlachetnego czynu, ponieważ osłodzisz ostatnie lata nad grobem stojącego starca.
— O pana więc chodzi? zapytał żywo Robert.
— Tak, i otóż ci wszystko wyjaśnię. Moja ręka prawa jest sparaliżowaną, pisać nie mogę. Wzrok osłabiony mgłą się pokrywa, gdy czytam nieco dłużej, a czytać lubię. Podwójna owa bezwładność znagla mnie do zaniedbywania częstokroć nader ważnych moich interesów. Rozległe moje posiadłości pozostają w ręku intendenta i rządców bez kontroli. Taki stan rzeczy może nietylko nadwerężyć mój majątek, ale uprawnia nadużycia i marnotrawstwo. Gdyby mi Bóg dał był syna, on zająłby się tem, czem ja się zająć nie mogę. Byłby moim sekretarzem i lektorem, czuwałby nad zarządem dóbr moich; odbierałby dochody, porozumiewał się z bankierami i giełdowymi agentami, umieszczałby moje kapitały, słowem, stałby się mą prawą ręką, moją myślą, wolą, drugim mną nareszcie. Chciałżebyś panie hrabio, być dla mnie tem, czemby był ów syn? O! pro-
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/93
Ta strona została przepisana.