maniu jednej ze stron procesujących się miljonowego majątku.
Jeden ze skarżących był uczciwym człowiekiem, drugi, roszczący najniesłuszniej prawa do pomienionej fortuny, znanym był z niezbyt skrupulatnego sumienia.
Do niego to Robert udał się pewnego wieczora.
— Jestem pomocnikiem pana Duval, notarjusza w tem mieście, rzekł wchodząc. Przykro mi, iż przybywam ze smutną wiadomością, obowiązek wszelako nakazuje mi uprzedzić pana, że pańskie pretensje w wiadomym procesie nie mają żadnych widoków powodzenia. Przegrasz go pan nieodwołalnie, a to jedynie z przyczyny istniejącego pokwitowania, wydanego niegdyś przez pańskiego ojca, a przekonywającego, że odebrał on tę sumę, o którą pan się ponownie upomina.
— Fałsz! zawołał pierwszy, nie bez pewnej jednak widocznej obawy, kwit, o którym pan mówisz, istnieć nie może! nigdy on nie był wydanym!
— Upewniam, że się pan mylisz. Owo pokwitowanie isinieje, mam je w swem ręku i przyszedłem tu umyślnie, aby zapytać, ile pan za nie ofiarować mi możesz?
— Tysiąc talarów.
— Żegnam, odparł Loc-Earn, zwracając się do drzwi.
— Zaczekajże pan, zawołał pierwszy. Porozumieć się możemy. Ileż zań żądasz ostatecznie?
— Dwadzieścia tysięcy franków.
— To za wiele, za wiele.
— Żegnam pana, powtórzył Robert, kładąc rękę na klamce.
— Jedno słowo...
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/99
Ta strona została przepisana.