żarty Andrzeja, aż wreszcie uniesiona gniewem, pochwyciwszy szklankę, rzuciła ją w twarz markiza, na szczęście bez szkody, poczem wziąwszy kapelusz, wybiegła z gabinetu zatrzaskując drzwi za sobą.
— Szczęśliwej podróży! wyszepnął San-Rémo z ulgą oddychając. Ach! gdybyś zechciała nie powracać więcej! Po chwili wyszedłszy na balkon, nie myślał już o zbiegłej kochance, lecz rozpatrywać się zaczął w wesołym krajobrazie pełnego zieleni ogrodu, po alejach którego uwijała się służba restauracyjna, nosząc półmiski piramidalnie napełnione potrawami.
Rozkoszna muzyka, to głośno brzmiąca, to przytłumiona, przebiegała po nad wierzchołkami drzew, otaczając młodzieńca falą harmonji.
Noc zapadła. Lekki wietrzyk, biegnący od strony Sekwany, przyniósł wraz z sobą chłód i świeżość.
Andrzej, zadowolony samotnością, pogrążony w marzeniu, przepędził tak blisko pół godziny, poczem załatwiwszy rachunek, zapalił cygaro i wyszedł.
Stangret oczekiwał na ulicy z kabrjoletem uprzężonym we dwa siwej maści angielskie konie.
— Panie markizie, rzekł, spostrzegłszy nadchodzącego, panna Formoza, którą przed chwilą odwiozłem i do cyrku, kazała mi powiedzieć, że oczekuje tam na pana.
— Dobrze, wymruknął młodzieniec, a wsiadłszy do powozu, rzekł sam do siebie: „Może oczekiwać jak długo się jej podoba“.
I rozkazawszy stangretowi jechać wolno za sobą udał się pieszo do sali koncertowej na polach Elizejskich, zkąd dobiegały owe urocze dźwięki o jakich
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/118
Ta strona została przepisana.