wspominaliśmy powyżej. Kupiwszy bilet wszedł do owego ogrodu „cnoty “ gdzie trzech archaniołów w postaciach kontrolerów, bronią nielitościwie wejścia wszelkim córkom Ewy pragnącym się tam dostać bez towarzystwa mężczyzny. Nie błyszczą wprawdzie zapalone pochodnie w rękach onych strażników moralności, surowość ich jednak w tym względzie jest nieprzełamaną.
Andrzej usiadłszy, przypatrywał się przechadzającym w około orkiestrowej rotundy, gdzie muyzkanci, korzystając z przerwy, stroili swe instrumenty, ocierali ręce spotniałe, wysuszając zarazem i kufle piwa.
Nawykły do wybuchów swobodnej wesołości w Mabilu i spędzający niejedną godzinę w ogrodzie „pod Bzami“, San-Rémo zauważył że budująca surowość obyczajów zachowywana w tym zakładzie zbyt go poważnym czyniła.
Nagle wśród tych rozmyślań, uczuł się być olśnionym, jak gdyby jakimś promiennem świetlanem zjawiskiem. Zdawało mu się że ujrzał jakoby przed swemi oczyma otwierające się szerokie widnokręgi horyzontów raju, o jakim nigdy nie śnił, nie marzył. To dziwne, nieznane mu dotąd wrażenie, jak wszystkie prawie fakty psychologiczne, miało najprostszą przyczynę.
Mężczyzna w sędziwym wieku, wyniosłej postaci o młodem prawie mimo srebrzystych włosów obliczu, ubrany z wyszukaną elegancją, zastosowaną jednak do lat poważnych, przesunął się przed markizem San-Rémo, wiodąc pod rękę jasnowłose, wysmukłe, cudnej urody dziewczę. Z tkliwą ufnością wspierała się ona na ramieniu tego dżentelmana, wydającego się być jej ojcem
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/119
Ta strona została przepisana.