Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/120

Ta strona została przepisana.

i uśmiechnięta poglądała weń swemi łagodnie patrzącemi błękitnemi oczyma. Andrzej pochwycił w przejściu następujący urywek rozmowy.
— Herminjo, drogie dziecię, mówił starzec, od tak dawna przechadzamy się, jesteś może znużoną?
— Tak, nieco, odpowiedziała z uśmiechem!
— Może chcesz wracać?
— Och! nie, zostańmy jeszcze, proszę! Ja tak lubię muzykę! Zresztą ten ruch bawi mnie wielce. Zostaniemy do końca, wszak prawda.
— Wszystko czego sobie życzysz, jest mojem życzeniem, wszakże wiesz o tem? rzekł starzec. Pozostaniemy najchętniej, ale usiądźmy, spocząć ci trzeba. O! patrz, właśnie są opróżnione miejsca.
To mówiąc, wskazał krzesła obok tego, jakie zajmował San-Rémo.
Dziewczę usiadło, zwracając się plecami do Andrzeja, który zadowolnić się musiał chwilowem spoglądaniem na piękny profil nieznanej sąsiadki, gdy odwracała się w połowie rozmawiając ze swym towarzyszem. Podziwiał jej kształtną postać, jej piękne blond, włosy, podniesione na skroniach perłowej białości, aby utworzyć splot bujny na wierzchołku głowy, na którym zaledwie się wspierał maleńki kapelusik.
Dla czego młodzieniec upajał się tym widokiem? Dla czego jego serce, wstrząśnione jak iskrą elektryczną, doznawało dziwnego, nieznanego dotąd wzruszenia? Gdyby mu ktoś zadał to niedyskretne pytanie, młody markiz z pewnością nie potrafiłby na nie odpowiedzieć.