Jutro nadeślę ci pewną kwotę pieniędzy, z której mniemam będziesz zadowoloną. Dobranoc.
— Słowem, wyrzucasz mnie za drzwi! zawołała Formoza.
— Bynajmniej, proszę cię tylko, abyś wracała do siebie.
— Jesteś prostakiem, gburem!
— Mogę być wszystkiem, czem zechcesz, ale powtarzam stanowczo, byś nie dawała dłużej oczekiwać na ulicy moim koniom.
Formoza, zrozumiawszy nareszcie, że ani gniew, ni kokieterja nic nie pomogą, zabierać się poczęła.
— Pamiętaj, ażeby pamiątka, jaką mi nadeślesz, była paczką znacznej objętości; ja takie tylko lubię, mówiła, wychodząc z pokoju.
— Dobrze, dobrze! wymruknął Andrzej, rad pozbyć się owego gościa co prędzej.
Turkot kabrjoletu oznajmił odjazd Formozy.
San-Rémo udał się na spoczynek, nie spał wiele tej nocy, a nazajutrz z rana udał się pieszo na przedmieście św. Honorjusza, gdzie wszedł do galanteryjnego sklepu, znajdującego się na wprost pałacu. Oglądając tam figurki z Japońskiej porcelany, rozmawiał ze sprzedającą.
— Powiedz mi pani, kto jest właścicielem tego tu naprzeciw pięknego pałacu? zapytał.
— Wicehrabia de Grandlieu.
— Jest to młody człowiek zapewne?
— Przeciwnie, w sędziwym prawie już wieku.
— A! to być może syn jego, którego mi pokazywano?
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/123
Ta strona została przepisana.