Obrzęd, jaki sprowadził tu takie mnóstwo światowych znakomitości, był rzeczywiście małżeństwem. Andrzej nie mógł widzieć nowozaślubionych, zbyt wielka odległość dzieliła go od wielkiego ołtarza, na stopniach którego, wysłanych aksamitnym kobiercem klęczeli oblubieńcy.
Tuż obok niego dwaj młodzi mężczyźni rozmawiali pół głosem, a urywany szept ich rozmowy dobiegał uszu markiza
— Czarująco piękna, mówił jeden z nich; szkoda! i szczerze ją żałuję!
— Dla czego?
— Bo ona młoda a on tak stary.
— Co to znaczy, gdy jest olbrzymio bogatym. Jeżeli pieniądz stanowi szczęście, winna być szczęśliwą. Zresztą to człowiek dobrze zakonserwowany.
— Mówią, że jest szalenie w niej rozkochanym.
— E! miłość starca.
— Pocieszać ją będziemy. Młodą żonę, starego męża, bawić potrzeba. Jako dziewica była świętością dla wszystkich, inaczej z nowozamężną.
— Lecz jedźmy. Obrzęd się skończył, nowo-zaślubieni wychodzą do zakrystji dla podpisania ślubnej intercyzy. Będzie ścisk niesłychany, wychodźmy.
— Nie! ja pozostanę, rzekł drugi. Chcę widzieć nowozamężną. Cudownie jest piękną w tym koronkowym welonie. Zresztą zaciekawia mnie ona.
— W czem takiem?
— Uważałeś z jaką pewnością siebie przechodziła tu, przed nami? Najmniejszego zmięszania, ani zaru-
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/128
Ta strona została przepisana.