Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/13

Ta strona została przepisana.

pudełko z cygarami, nakrył stolik z pośpiechem, i wkrótce młody artysta zasiadł do obficie zastawionego, smakowitego śniadania.
Jerzy z zadowoleniem smakosza łakomcy, obłupywał raki, zanurzył, łyżkę w głąb pasztetu z którego rozeszła się woń delikatna jałowcu i zwierzyny, a zdjąwszy kapsel z butelki, nalał w kieliszek wina bursztynowego koloru. Popijał je zwolna smakując, poczem odetchnął głęboko, uśmiech wybiegi mu na usta.
— Otóż, zawołał, jestem biedakiem wykolejonym, szlachcicem bez ziemi, artystą bez klientów, a może i bez talentu, lecz mimo wszystkiego, żyć umiem! Iluż milionerów w tym wielkim Paryżu nie mają takiego śniadania! Dla czego los daje tyle bogactwa tym, którzy ich użyć nie umieją, a tak mało złota mnie, którybym schrupał miljony memi białemi zębami? Czyż to sprawiedliwe?
Rzuciwszy to zapytanie, począł zajadać na nowo.
— Sto tysięcy liwrów renty i Fanny Lambert, rzekł z cicha. A! nie żądałbym więcej! Fanny Lambert, powtórzył; czy ja ją kocham? W dzień o niej myślę, w nocy śnię o niej, na chwilę nie schodzi mi z pamięci. Lecz czyż to jest miłość? A jednak, gdyby ona mnie kochała? E! głupie przypuszczenia! Fanny Lambert miałaby myśleć o mnie? Tak, czuję, że gdybym ją kochał mógłbym oszaleć! Nie! kochać jej nie chcę!
To mówiąc wstał z krzesła, a podszedłszy ku staludze, odrzucił pokrywające ją płótno.
Ukazał się portret średnej wielkości z wymalowaną na nim głową i biustem młodej kobiety, blondynki z