Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/130

Ta strona została przepisana.

słychać było trzask zamykanych drzwiczek od powozów.
Andrzej, jak człowiek, nagle z ciężkiego snu zbudzony, niemogący jeszcze w równowagę wprowadzić swych myśli, podszedł do swego konia, wskoczył na siodło i bezwiednie prawie skierował się ku przedmieściu św. Honorjusza, gdzie zwolnił bieg wierzchowca naprzeciw pałacu Grandlieu. Główna brama była na oścież otwartą. Kilka karet stało w głębi dziedzińca.
Wicehrabia, wierny starym zwyczajom, zamiast przepędzenia miodowego miesiąca gdzie na wsi u siebie, lub w podróży, wydawał śniadanie, dla małej liczby swoich prawdziwych przyjaciół.
— Zamężna! szeptał jadąc San-Rémo. Ona zaślubiona temu starcowi. Gdy jednak przebiegł Łuk tryumfalny i aleę Cesarzowej, złagodniał wyraz jego oblicza. Co, mnie to zresztą obchodzi? pytał sam siebie. Jestem prawdziwie szalonym, zajmując się szczegółami najzupełniej dla siebie obojętnemi. Jakaż łączność istnieć może pomiędzy mną a obecną wicehrabiną de Grandlieu? Nie wie o mnie wcale. Ani jeden raz jej spokojne wejrzenie nie spotkało mego ognistego wzroku. Rościć jakieś prawa do jej serca, byłoby śmiesznością z mej strony. Czy miała nie wyjść za mąż. Dla czego? Nic oczekiwać ani spodziewać się nie mogłem. Przepaść dzieliła mnie od panny de Randal. I ta która mnie dzieli obecnie od pani de Grandlieu nie jest głębszą, ale przeciwnie, mniej może niebezpieczną.
Przyszły mu na pamięć wyrazy, wyrzeczone w kościele przez owych dwóch mężczyzn nieznanych.
— Mieli słuszność! wyszepnął. Dziewicą, była świę-