— Doskonale idzie! wyszepnął, zacierając ręce. Otóż Jerzy Tréjan i Fanny Lambert, Blanka Gravard, Oktawiusz i Regina, Andrzej San-Rémo i Herminia de Grandlieu, wszystkie te biedne muchy pochwycić się dozwoliły w sieć, jaką owikłała ich niewidzialna moja ręka! Jestem potężnym, niezaprzeczenie!
Powóz zatrzymał się, przed nowym, wspaniałym domem.
Croix-Dieu wszedł na wytworne marmurowe wschody, a dosięgnąwszy trzeciego piętra, zadzwonił do drzwi bogato rzeźbionych.
Pokojówka elegancko ubrana, pospieszyła mu otworzyć.
— A! to ty, panie baronie, rzekła, uśmiechając się poufale, zapewne chcesz widzieć się z panią?
— Rzecz naturalna.
— Śpi ona teraz.
— Jakto, o czwartej popołudniu?
— Ba! jeśli kto z nocy dzień robi.
— Grano więc w karty i hulano tu do rana?
— Ma się rozumieć, wszak to jest u nas zwyczajem. Nie! ja dłużej tego nie zniosę. Chcę prosić panią o uregulowanie mego rachunku.
— Nie rób głupstwa, miejsce jest dobre.
— Pomimo wszystkiego.
— No, no! ułagodź się. Obudź swą panią.
— Zakazała się budzić.
— Nie zważaj na to. Ja wszystko biorę na siebie.
— Wiem, że pan sprowadzasz tu deszcz albo pogodę, pójdź więc do buduaru, lecz idź ostrożnie przez salon,
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/133
Ta strona została przepisana.