Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/14

Ta strona została przepisana.

czarnemi brwiami, a zielonemi oczyma, na podobieństwo księżnej de Nevers.
Trudno sobie wyobrazić coś bardziej niezwykłego, a zarazem i przykuwającego nad piękność owej kobiety którą fantazja artysty przystroiła w kostjum bachantki. Szerokie liście ciemno-zielone winnej latorośli, pomięszane z purpurowemi winogronami, przewijały się przez sploty bujnych jej włosów. Skóra pantery przerzucona przez ramię kobiety, przysłaniała jej biust marmurowej, białości. Na wpół otwarte usta uśmiechały się uśmiechem Menady, a głębokie jej, prawie surowe spojrzenie, zdawało się zadawać fałsz rozkosznym liniom tych ust koralowych. Kobieta ta, była uosobioną postacią sfinksa. Całość portretu przedstawiała jakąś nierozwiązalną zagadkę.
Rozmyślanie, w jakie zagłębił się Jerzy, stojąc przed obrazem, przerwał nagle głos dzwonka, dobiegający z przedpokoju. Artysta drgnął pomimowolnie i z pośpiechem zapuścił płótno na stalugę.
— Kto może przychodzić tak rano? wyszepnął. Wierzyciel? niech go czarci porwą! Szczęściem Walenty stoi na straży i wejść mu nie pozwoli.
Jednocześnie służący ukazał się we drzwiach.
— Kto przyszedł? zapytał malarz.
— Pan Vibert, pyta czy może widzieć się z panem?
— Pan Vibert? jestem zawsze dla niego obecnym, rzekł Jerzy. Niech wejdzie.
Przybyły ukazał się z uśmiechem na ustach, otwartemi do uścisku rękoma.
— Dzień dobry, kochany artysto, zawołał, jakże się