Fanny Lambert z wachlarzem w ręku siedziała na fotelu przed kominkiem, oczekując uśmiechnięta. Miała na sobie jedwabną suknię blado różową, pokrytą koronkami, z rozrzuconemi po niej tu i ówdzie pękami dzikich róż, wstążką powiązanemi. Wolant koronkowy przyozdabiał brzeg trenu, po nad którym wiła się girlanda z dzikich róż. Stanik, głęboko wycięty, stroiły też same drobniejsze kwiaty. We włosach, ułożonych starannie, miała powpinane też same pęki róż.
Jerzy Tréjan nie zdołał za pierwszym rzutem oka objąć wszystkich szczegółów, lecz wdzięk niezrównany, bogactwo otoczenia, a nade wszystko czarująca piękność młodej kobiety, wywołały w nim owo olśnienie, jakie z początku zaznaczyliśmy.
Fanny, dumna ze sprawionego wrażenia, jakie widocznem było w całej postaci przybyłego, spuściła powieki, a w jej zielonawo mieniących się oczach, zabłysł blask tryumfu.
Podszedłszy naprzeciw Jerzego podała mu rękę.
— Jakżeś pan dobrym, żeś przybył, wyrzekła dźwięcznym głosem. Dzięki ci, drogi artysto.
— Sądzę, iż pani nie wątpiłaś, że przybędę, odparł młodzieniec zmieszany i drżący.
— Nie byłam pewną czy pan znajdziesz czas wolny dzisiejszego wieczora?
— Wiedziałem, że pani na mnie oczekujesz, a więc żadna zapora w świecie przeszkodzićby mi nie zdołała. Pani przekonaną byłaś o tem, wszak prawda?
— Tak, rzeczywiście, wierzyłam, przyznaję, że pan przybędziesz. Z całego serca jestem panu wdzięczną.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/143
Ta strona została przepisana.