Jerzy szedł za wiodącą go ku sobie. Usiadła. On stał, pożerając ją oczyma, a gwałtowność pulsującego serca widoczną byłą prawie pod gorsem bielizny. Fanny patrzyła na niego, wciąż uśmiechnięta. Po kilku sekundach milczenia, ozwał się Jerzy
— Przeczytawszy bilecik pani sądziłem, iż mogę się spodziewać... Tu przerwał.
— Czego? zapytała. Czego pan miałeś się spodziewać?
— Że będziemy sami. Marzyłem o roskosznym sam na sam.
— Bardzo słusznie. Oznajmiłam służbie, iż nieprzyjmuję nikogo, bądź pan pewnym iż nieprzestąpię tego rozkazu.
— Mimo to jednak, pani mi nie poświęcisz całego wieczoru?
— Zkąd pan to wnosisz, dla czego?
— Zdaje mi się że ten strój...
— Niepodoba się może panu? pytała zalotnie Fanny.
— Niepodoba? ależ przeciwnie, jest on cudownie pięknym, lecz w każdym razie to toaleta balowa.
— Bezwątpienia. Jakiż ztąd wniosek?
— Że to nie jest zwykłe ubranie w domowym zakątku, przy filiżance herbaty.
Fanny śmiać się zaczęła.
— To prawda, rzekła po chwili. W ogólnem rozumieniu rzeczy masz pan słuszność najzupełniejszą. Ależ ja nie jestem taka, jak inne kobiety. Skoro pan lepiej mnie poznasz, nie będziesz się dziwił moim kaprysowi ani temu co ja czynię, a inne nie czynią. Lubię być we wszystkiem oryginalną. Czy mam słuszność, jako
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/144
Ta strona została przepisana.