cieszę, że cię widzę. Cieszę się nieskończenie.
Vibert, bogaty właściciel składu obrazów z ulicy Lafitte, był mężczyzną pięćdziesięcioletnim, niskim, krępym, i łysym z krótkiemi faworytami. Elegancko ubrany, nosił zawsze nowy kapelusz, świeże rękawiczki, sądził się być bardzo przystojnym i lornetował kobiety z miną zwycięzcy. Jako znak szczególny nadmieniamy, iż wielki pęk breloków, zakończających gruby łańcuch złoty, brzęczał nieustannie na jego okrągłym brzuchu, uwięzionym w długiej białej kamizelce. Ów handlarz starał się usilnie nadać wyraz dobroduszności swym obłudnym semickim rysom, okraszając je uśmiechem.
— Jakiż duch dobry sprowadza pana w te strony, panie Vibert? pytał Jerzy po uściśnieniu ręki przybyłego.
— Odbywam mą zwykłą wędrówkę po pracowniach, jak pan wiesz, rzekł kupiec i nie minąłbym ulicy de Laval, nie zapytawszy o pańskie zdrowie.
— Jesteś pan nad wyraz uprzejmym. Siądź proszę. Przybywasz pan z jakąś propozycją, nieprawdaż?
— Naturalnie, i mam nadzieję, że się porozumiemy, jeżeli nie jesteś pan obecnie nazbyt zarzuconym zamówieniami.
— Niestety, nie! odparł Jerzy z westchnieniem, mam więcej czasu niż trzeba.
— Jeżeli tak, zacznij dla mnie pracować, będę szczęśliwym, słowo honoru! Pan wiesz ile cenię twój talent, kwietna przyszłość cię czeka! Możesz mi wierzyć, ja znam się na tem. Lecz cóż pan masz tu nowego?
I, założywszy monokl na lewe oko, Vibert zwrócił się ku staludze, na której stał rodzajowy obrazek.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/15
Ta strona została przepisana.