Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/161

Ta strona została przepisana.

— Innym kobietom wolno korzystać z tego prawa, wiem o tem. Wielu moim siostrom wybaczają ich błędy, dla mnie jednak pomimo, że moja przeszłość lubo bardzo nieszczęśliwa pozostała bez skazy, nie ma schronienia przeciw potwarzy i pogardzie! Jeden upadek, pozór nawet najlżejszy ku temu, obrzucono by mnie błotem, a błota ja nienawidzę!

XXV.

Głębokie milczenie zalegało po ostatnich słowach młodej kobiety.
Fanny Lambert zdawała się być z sił wyczerpaną jak istota, usiłująca zwalczyć nadludzką energią miotające sobą uczucie. Jerzy wyrzucał sobie, iż niepoznał, mylnie osądził i zobelżył najniesprawiedliwiej, tego anioła cnoty i odwagi.
— Ach! baron de Croix-Dieu miał słuszność, mówił sam sobie, miał słuszność mówiąc, iż tu daremną jest wszelka moja nadzieja. Gdyby nawet Fanny mnie pokochała, opierać się będzie tak mojej, jako i swojej miłości. Znajdzie siłę ku temu, jestem pewny! Niechaj przeklętą, będzie chwila, w której tę kobietę spotkałem na mej drodze! Przygotowała mi ona całą przyszłość mąk i cierpienia!
Fanny nie pozostała jednak długo pogrążona w onem bolesnem obezwładnieniu. Zerwała się, wyprostowana, jak się podnosi za pierwszym słonecznem promieniem kwiat na łodydze, pochylony przez burzę. Uśmiech powrócił jej na usta, zwykły wyraz szyderczego prawie ożywienia przybrała jej fizjognomia.